niedziela, 25 marca 2012

Zawód - kolekcjoner

Kilka perełek z mojej kolekcji


Czasem zdarzy się coś takiego, jakaś drobna rzecz, która przypomni o czymś, co było częścią naszego życia. A już nie jest. Dostałem w piątek list, dokładniej rzecz biorąc, list z Anglii. Domyślałem się, że albo jest to kolejna reklama od jednej z firm bukmacherskich, do których należę (czym bynajmniej się szczególnie nie chlubię), albo odpowiedź na jeden z setek moich listów sprzed około dwóch - trzech lat. Z okresu, kiedy byłem - to bardzo dumnie zabrzmi - kolekcjonerem autografów piłkarzy.

Okazało się, że moi kochani bukmacherzy tym razem nie chcieli mnie naciągać na kolejne złotówki ("mamy dla Ciebie bonus od wpłaty, zakład bez ryzyka..."). Odpowiedział mi David Healy. Choć odpowiedział to może trochę mocne słowo. Podpisał dwa wysłane mu przeze mnie zdjęcia, wsadził w przygotowaną przeze mnie kopertę i nakleił znaczek. Ale moment, gdy dojrzałem, co kryje się w kopercie nakłonił mnie do napisania tego tekstu. Będzie sentymentalny, nie przeczę, ale nie powinno to nic ująć pięknej historii, którą zamknąłem mniej więcej dwa lata temu, także u schyłku zimy.

---

Każdy fan piłki nożnej marzył pewnie kiedyś o tym, by zdobyć podpis swojego ulubionego zawodnika. Nie ma znaczenia, czy był to Marek Saganowski, Jacek Krzynówek, czy Cristiano Ronaldo. Część z nas pewnie też zdobyła w ten czy inny sposób jakiś jeden, dwa, może trzy podpisy. Moim pierwszym był podpis ś.p. Henryka Bałuszyńskiego, który sędziował szkolny turniej piłki nożnej w Gliwicach. Ktoś inny na Gubałówce spotkał Macieja Szczęsnego, jeszcze ktoś na zakupach w dużym centrum handlowym Tomasza Hajtę.

Autograf pana Henryka niestety "zaginął w akcji", miałem wtedy z 11 lat i nie przywiązywałem do niego większej wagi. Teraz żałuję, że nie zachowałem widokówki z podpisem byłego piłkarza Górnika Zabrze. Bo już dwa lata później na forum Piłki Nożnej wpadłem na temat o kolekcjonowaniu piłkarskich pamiątek. No i się zaczęło. Wysłałem maile (na klubowe adresy znalezione w jakimś holenderskim serwisie, a także do kilku piłkarskich agentów) i otrzymałem powalającą liczbę... czterech odpowiedzi.

Pierwszy po moje względy zgłosił się Tottenham, który wysłał składaną kartę, przypominającą trochę wyglądem kartę urodzinową. Nic szczególnego, ale spróbujcie wyobrazić sobie radość 13-latka, który dostaje list z Anglii z pamiątką od wielkiego londyńskiego klubu. Do dziś zresztą darzę The Spurs sympatią, ale czy z powodu tej karty? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć.

Kilka dni później dostałem maila zwrotnego od PSV Eindhoven, w którym ktoś z sekretariatu odpowiedział, że jeżeli chcę otrzymać autograf danego piłkarza, muszę napisać list do niego, na adres klubu. Tak też zrobiłem. Naiwnie wierząc, że zawodnik dostanie list do rąk własnych, napisałem bardzo osobisty list do Heurelho Gomesa, który wtedy wyciągał nieprawdopodobne strzały w lidze i europejskich pucharach. Napisałem trzy strony o tym, jak bardzo imponują mi jego umiejętności i jak marzę o tym, by otrzymać jego autograf. Jego i Meksykanina Carlosa Salcido. I ku mojemu zdziwieniu, odpowiedź przyszła, a wraz z listem (wydrukowanym na rewelacyjnym papierze, który z tyłu imitował koszulkę PSV) otrzymałem wymarzone podpisy.
















Jakoś w podobnym czasie dostałem także autograf Rafaela van der Vaarta (z Essel Sports Management, skąd później dostałem także kilka podpisów piłkarzy Ajaxu Amsterdam) oraz odpowiedź, z której byłem najbardziej dumny. Po mailu do Schalke (później okazało się, że po mailach ciężko dostać coś naprawdę wartościowego), otrzymałem karty z autografami całego zespołu, wraz z podpisem trenera Mirko Slomki oraz całego jego sztabu. Znaleźli się tam bracia Altintop, Mesut Ozil...

No i dałem się wciągnąć. Każde kieszonkowe, każde pieniążki zaoszczędzone podczas wakacji z rodzicami szły na wywoływanie zdjęć, które miały do mnie wracać podpisane. Na koperty, na znaczki polskie i oczywiście zagraniczne, bo niektórym trzeba było załączyć SASE. Pod nazwą, której używa w środowisku każdy, a której długo nie rozumiałem kryje się po prostu zaadresowana zwrotna koperta ze znaczkiem (Self-Addressed Stamped Envelope). Kto nigdy niczego nie kolekcjonował nie zrozumie, że kalkulacja na zasadzie: "jak kupię sobie w szkole picie i kanapkę to wyślę w tym tygodniu dwa listy mniej" jest na porządku dziennym dla - szczególnie tych młodszych - kolekcjonerów.

W ciągu ponad trzech lat trwania tego szaleństwa, w kilku moich albumach (warto wspomnieć, że jedyną moją pamiątką z wizyty z moim tatą na Allianz Arena w Monachium jest właśnie album na autografy i talia kart z zawodnikami Bayernu, na części której znalazły się podpisy) zaroiło się od podpisanych kart, zdjęć, a także białych kartek. 










Dziś, oglądając te zakurzone albumy, przypominają się te poniedziałki, kiedy to "przychodzi poczta z całego weekendu, na pewno ktoś odpowiedział" i pozostałe dni, kiedy więcej niż jedna odpowiedź była wielkim sukcesem. Przypomina się otwieranie kopert z Brazylii, Meksyku, Ghany, ale także z Krakowa, Warszawy, Zabrza czy Kielc.

Z uśmiechem na ustach wspominam także kilka przezabawnych sytuacji. Jeden ze znajomych kolekcjonerów na przykład bardzo chciał dostać autograf od Petera Shiltona. No i wysłał do Anglika list, otrzymał jednak swoje zdjęcie z powrotem. Wysłał po raz drugi - znowu to samo. W końcu poszedł ze swoimi "wypocinami" do tłumacza, który poprawił drobne błędy gramatyczne. Tak dopieszczony list wysłał do legendarnego golkipera i... odpowiedź otrzymał.

Jeszcze kiedyś wysłałem list do Barcelony, z kilkoma zdjęciami do podpisu. W środowisku kolekcjonerów słynna była wtedy pogłoska, że Blaugrana, a także AC Milan zawsze wysyłają tzw. secretariale (podrobione przez sekretarki lubi innych pracowników klubu rzekome podpisy piłkarzy). Oczywiście otrzymałem odpowiedź, podpisane zdjęcia ósemki zawodników Barcelony (co dziwne, wysłałem dziewięć fotografii). Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w rzeczonej ósemce był Yaya Toure. Iworyjczyk - na nieszczęście niezorientowanych pracowników zajmujących się korespondencją z fanami - był w tym czasie na Pucharze Narodów Afryki w... Angoli.

A jednak w pewnym momencie uznałem, że finansowo nie dam rady dotrzymywać kroku rywalom (bo poza wspieraniem się nawzajem, była oczywiście wielka rywalizacja o to, kto otrzyma ciekawsze podpisy). Gdyby nie to, pewnie nadal kolekcjonowałbym autografy, a moja kolekcja nie zamknęłaby się na niemal 400 okazach. Wśród których znajdują się takie perełki jak podpis z dedykacją od Hugo Sancheza, autograf Petera Shiltona, Claudio Gentile, Santillany, Pepa Guardioli, sir Bobby'ego Charltona, Paolo Rossiego i wielu wielu innych. A także pamiątka dla mnie wyjątkowa - podpisana koszulka piłkarza GKS-u Bełchatów, Tomasza Wróbla.

Za największą porażkę zaś uważam odsprzedanie autografu Johana Cruyffa, czego do dziś sam sobie wybaczyć nie potrafię. Niestety, desperacko potrzebowałem wtedy każdego grosza i podpis legendarnego Holendra wylądował w kolekcji jednego z moich bliższych przyjaciół kolekcjonerów.

Ale na pewno nie żałuję ani grosza wydanego na listy (nawet te bez odpowiedzi), zdjęcia (nawet te, których nie wysłałem), zagraniczne znaczki (których nie wykorzystałem lub które nic nie dały)... Nie żałuję żadnej przyjaźni, którą w tym czasie zawarłem. I każdemu, kto kiedyś się zastanawiał nad tym, czy nie zacząć czegoś zbierać (bo na początku zbiera się co popadnie, mało kto przeskakiwał ten etap), by potem móc kolekcjonować, powiem, że warto spróbować. Dla tych kilkunastu, kilkudziesięciu, a nawet kilkuset drgnięć serca przy otwieraniu każdej koperty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz