czwartek, 15 marca 2012

Kto jak nie pan, panie Waldku?

Roberto Di Matteo świętujący awans do ćwierćfinału LM


A raczej panie Roberto. Di Matteo oczywiście. Po wczorajszej wiktorii nad Napoli, śmiem twierdzić że przełomowej, bo ocierającej się o cud, Włoch wyszedł wreszcie z cienia. Daleki jestem co prawda od stwierdzenia, że Di Matteo wymarzono sobie na ławce Chelsea jako tego najważniejszego. Nie, wiadomo że Włoch to trener bez nazwiska na taki klub. Taki kolejny Avram Grant.

Ale jak skończyła się przygoda Granta z londyńskim klubem - każdy pamięta. Zrobił to, czego nie udało się ani Ancelottiemu, ani Hiddinkowi, ani Mourinho, ani Ranieriemu. Zagrał w finale Ligi Mistrzów i był o krok od tego trofeum. A może nawet bliżej. O jedną kępkę trawy, na której przy wykonywaniu decydującego o wszystkim karnego poślizgnął się John Terry. Bo Anelka dla mnie od zawsze był takim trochę pechowcem, trochę nieudacznikiem... Choć akurat on nie strzelił źle, po prostu van der Sar wyczuł go i wygrał Manchesterowi mecz.


A teraz znów trenerem zostaje ktoś z potrzeby chwili. Można też doszukiwać się analogii w tym wszystkim. Grant został tymczasowym menedżerem po Mourinho, Di Matteo - po człowieku nazywanym następcą The Special One, Andre Villas-Boasie. Co prawda Grant aż tak imponująco nie zaczynał (0:2 na Old Trafford i 0:0 w derbach z Fulham), jednak pod jego wodzą The Blues pokonali między innymi 6:0 Manchester City, który zaczynał budowanie swojej potęgi. Kupując... na potęgę, nie zawsze z głową.

Cały Londyn murem za panem stoi...

A przynajmniej powinien. Taki comeback jaki Di Matteo zagwarantował wczoraj musi przekonać sceptyków, że włoski szkoleniowiec albo wykonał przez tydzień świetną robotę, albo znalazł się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Według mnie to była mieszanka. Szczęśliwych okoliczności (bo swoje Cavani wczoraj zmarnował), ale i trafnych wyborów. Jego zawodnicy nie zwolnią. On wie, że dopóki Lampard, Terry i Drogba będą mieli swoje szafki w szatni na Stamford Bridge, dopóty każdy kto będzie próbował ich odsunąć, pożegna się z posadą. Szczególnie, jeśli jest młody, nie ma wielkiego nazwiska i nie potrafi wokół siebie wytworzyć aury autorytetu.

Tak panie Waldku, pan się nie boi...

Di Matteo natomiast nie ma nic do stracenia. Wyszedł z cienia i ma trzy miesiące, by wypracować sobie jak najlepszą opinię w środowisku trenerskim. Może i nie zostanie następcą Alexa Fergusona w Manchesterze, może nie zastąpi Pepa Guardioli w Barcelonie. Ale jakiś mniejszy klub? Doświadczenie zdobyte w West Bromwich i MK Dons ma, teraz nauczy się radzić sobie z presją związaną z zasiadaniem na jednym z najgorętszych stołków w Europie (no, może poza Polonią Warszawa...). Może tylko zyskać.
















Już teraz widać zresztą, że między nim a zawodnikami jest nić porozumienia, a może nawet przyjaźni. Wczoraj po wygranej dogrywce biegał jak oszalały i ściskał się z tymi, których Villas-Boas próbował odstawić. No i raz po raz poklepywał po plecach Fernando Torresa, który jeśli za Di Matteo się nie odblokuje, to nie zrobi tego już chyba nigdy. Na pewno nie na Stamford Bridge. A na konferencji prasowej nie zapomniał podziękować właśnie tym, którzy w Londynie grają już długie lata.

- Myślę, że dokonaliśmy historycznej rzeczy, bo przed spotkaniem znajdowaliśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Starsi zawodnicy wnieśli doświadczenia, ponieważ już nie pierwszy raz grali w spotkaniu o takiej stawce. Wszyscy którzy zagrali byli niesamowici.

No właśnie, kto jak nie pan?

Chelsea zostaje więc w Champions League i według mnie jest jedyną - poza Barceloną oczywiście - drużyną, która może sprawić, że Mourinho znów nie uda się wygrać Champions League w Realu. Dlaczego? Zanim odpowiem na to pytanie, radzę przyjrzeć się wczorajszym trafieniom Chelsea.


Pierwszy gol - główka Drogby. David Beckham powiedział kiedyś, że Sergio Ramos to najlepiej grający głową obrońca na świecie. Jeśli tak, to jednym z niewielu napastników, który może w walkach o górną piłkę pokonać Ramosa jest właśnie iworyjski czołg. 

Drugi gol - rzut rożny i główka Terry'ego. No właśnie, kolejny świetnie grający w powietrzu piłkarz naprzeciw Królewskich. W moim osobistym rankingu jest z Ramosem na równi, poza tym przy stałych fragmentach gry raz że dobrze się odnajduje w ataku, a dwa że dobrze kryje w obronie. I może skutecznie zneutralizować Hiszpana we własnym polu karnym.

Trzecia bramka to już rzut karny, tutaj nie ma specjalnie czego analizować, choć połowy rzutów karnych w tym sezonie (5/10) Chelsea nie wykorzystała. Musiałaby więc zapobiec serii jedenastek, gdyż w tym elemencie gry Real wykazuje dużo wyższą skuteczność. Sam Cristiano Ronaldo wykorzystał w tym sezonie jedenaście rzutów karnych. Czwartą zaś można też podciągnąć pod zamieszanie w szesnastce, jednak tak naprawdę była wynikiem pozostawienia Branislava Ivanovicia bez krycia. Ten zawodnik ma zresztą smykałkę do strzelania goli w ważnych meczach. Przypomnijmy choćby dwa trafienia z Liverpoolem na Anfield w ćwierćfinale Champions League trzy sezony temu.

I tutaj właśnie upatruję szansy Chelsea. Bo ten zespół, jak to drużyna z Premiership, świetnie odnajduje się w zamieszaniu w polu karnym rywala. A tak Real traci najwięcej bramek. Ani Marsylia, ani Bayern, ani APOEL, ani nikt inny raczej nie będzie w stanie tak zneutralizować atutów zespołu z Madrytu jak The Blues.

Ale żeby takie przewidywanie miało sens musimy poczekać jeszcze na losowanie, a to już jutro w Nyonie. Na pewno najmocniej w Londynie na jego wyniki oczekuje Di Matteo. Wygrał los na loterii, prowadzi klub w ćwierćfinale Champions League. Ale po wygraną należy się jeszcze wybrać, a droga do tego wcale łatwa nie jest. I zapewne - prędzej czy później - zahaczy o Hiszpanię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz