piątek, 27 kwietnia 2012

Gracias Pep!


Pep Guardiola i jego następca - Tito Vilanova

Taką presję, pod jaką pracował przez ostatnie cztery lata Pep Guardiola, znieść potrafiłoby niewielu trenerów na świecie. Niesamowicie wysoko poprzeczkę postawił sobie... sam Guardiola. Wygrywając w pierwszym sezonie dosłownie wszystko, co było do wygrania. Kto wie, czy gdyby można było równolegle grać w Lidze Europy Lidze Mistrzów, to tamta Barcelona nie wygrałaby także UEFA Europa League. Nawet najbardziej zagorzali kibice Realu Madryt musieli wtedy przyznać, że na Barcę nie ma mocnych (poza naszą Wisłą oczywiście - wszyscy pamiętamy 1:0 na Reymonta w eliminacjach Champions League).


Sam Guardiola trenerem jest wyjątkowym. Pierwsza praca z dorosłym zespołem i bilanse, jakich nikt się nie powstydził. Wystarczy rzut oka, żeby spojrzeć trochę z podziwem, trochę z niedowierzaniem. Pep zbudował zespół, który grał pięknie i który wielu nazywa najlepszym zespołem wszechczasów.






Teraz nadchodzi era Tito Vilanovy. Czy po okresie, gdy asystent Pepa będzie prowadzić Barcę, w słownik piłkarski wejdzie zwrot podobny do "era Guardioli"? Niektórzy twierdzą, że to właśnie od Vilanovy zależało najwięcej w drużynie przez ostatnie lata, a Guardiola był przede wszystkim przyjacielem dla swoich piłkarzy, świetnym motywatorem i bardzo otwartym człowiekiem.


Na pewno Vilanova doskonale rozumie filozofie Barcelony, co stawia go w uprzywilejowanej pozycji względem ludzi wymienianych wśród potencjalnych następców Pepa: Laurenta Blanca, Marcelo Bielsy czy Ernesto Valverde. Poza tym zarekomendował go sam Andoni Zubizarreta, legenda katalońskiego klubu, a propozycja bardzo spodobała się i Guardioli, i Sandro Rosellowi


Guardiola powiedział także na dzisiejszej konferencji prasowej, że już w październiku dał do zrozumienia Sandro Rosellowi i Zubizarrecie o tym, że czuje się wypalony. Że jego czas dobiega końca. I chwała mu za to, że mimo to tak wiele serca zdołał jeszcze włożyć w ten sezon. Że za wielką porażkę odbiera się drugą pozycję w jednej z najsilniejszych lig świata, finał krajowego pucharu (który jest jeszcze przecież do wygrania), a także dojście do półfinału Ligi Mistrzów. Pewnie 99,9% klubów na świecie taki rezultat wzięłoby przed sezonem w ciemno, Pep natomiast uznał, że to czas, by zejść ze sceny. Wcale nie niepokonanym.


Mi osobiście w pamięć najbardziej zapadnie obrazek sprzed dwóch i pół roku, z finału Klubowych Mistrzostw Świata. Moment, w którym Guardiola zrozumiał, że wygrał z Barceloną w swoim debiutanckim sezonie wszystko. Że wprowadził jego ukochany klub na najwyższy poziom, nieosiągalny wtedy dla nikogo. Moment, w którym w jego oczach pojawiły się łzy, łzy szczęścia i niedowierzania.






W imieniu wszystkich kibiców Barcy dziękuję Guardioli. Bo przez te cztery lata każde spotkanie Barcelony oglądało się z przyjemnością. Nawet gdy z przodu nic nie chciało wpaść, nawet gdy lepszy okazywał się Real Madryt, nawet gdy Messi pudłował z karnych, a Alves każdą wrzutkę posyłał w trybuny. Gracias Pep!

czwartek, 26 kwietnia 2012

Historia zatoczyła koło - Bayern w finale!


Bastian Schweinsteiger dał wczoraj zwycięstwo Bayernowi

Od triumfu Bayernu Monachium w Lidze Mistrzów minęło już całe jedenaście lat. W futbolu to lata świetlne, to czas, w którym doświadczeni kapitanowie stają się legendami, trenerami, emerytami, a juniorzy zajmują ich miejsce, mając za sobą wiele pojedynków na śmierć i życie. I niezmiernie bym się ucieszył, gdyby nowemu Bayernowi, z Gomezem, Robbenem, Riberym, Lahmem i - po wczorajszym meczu przede wszystkim - Manuelem Neuerem, udało się nawiązać do swoich poprzedników. Do Giovanne Elbera, Stefana Effenberga, Mehmeta Scholla, czy - również przede wszystkim - Olivera Kahna.


Historia zatoczy dla Bayernu koło 19. maja i - jeśli wierzyć w to, że historia lubi się powtarzać - to Bayern zapowiada się na zwycięzcę elitarnych europejskich rozgrywek. Analogii do wydarzeń z przełomu wieków można doszukiwać się na każdym kroku. I tak Bayern w 1999 roku na Camp Nou doznał bolesnej porażki z Manchesterem United w finale Champions League (dwa gole United w doliczonym czasie gry 2. połowy zmieniły wynik na tablicy na 2:1 dla Czerwonych Diabłów), by dwa lata później ograć w karnych Valencię. Ograć ją na San Siro, stadionie, na którym po raz ostatni Ligę Mistrzów wygrał gospodarz finału (Inter w 1965 roku). Teraz po klęsce sprzed dwóch lat, poniesionej na innym hiszpańskim stadionie, Santiago Bernabeu, Bayern ma szansę powtórzyć wspomniany wyczyn Interu i przesunąć datę ostatniego zwycięstwa gospodarza w finale na rok 2012.


Podobieństwem jest również postać bramkarza obecnego i "tamtego" Bayernu. Manuel Neuer to bowiem następca Olivera Kahna, który najprawdopodobniej na lata (być może jak Oli, do samej emerytury) będzie numerem jeden w bramce Bayernu i reprezentacji Niemiec. Kahn w finale 2001 roku obronił karne wykonywane przez Zlatko Zahovicia i Mauricio Pellegrino (dodatkowo Amadeo Carboni trafił w poprzeczkę), w półfinale z madryckim Realem wyczyn ten powtórzył Neuer. A można nawet powiedzieć, że przebił, bo choć też obronił dwa rzuty karne, to pokonał dwóch najdroższych piłkarzy świata. Stanął naprzeciw 163 milionów euro i dwukrotnie popisał się fantastycznymi interwencjami. 


A kogo Bayern wyeliminował w pamiętnym 2001 roku w półfinale? Jedni pewnie pamiętają, inni się domyślają. Tak - Real Madryt. Wielki Real, może nawet większy niż teraz, bo znajdujący się w słynnej erze Galacticos. Real, którego największym grzechem (a dla mnie powodem, by zawsze, gdy to tylko możliwe, oglądać jego mecze) była taktyka, zakładająca, że nieważne ile bramek strzeli przeciwnik, ważne że my i tak strzelimy więcej. Taktyka, której efektem ubocznym były takie wyniki, jak 1:5 z Mallorcą


I wtedy, i teraz, Bayern był i jest dla Realu (poza Barceloną) najbardziej niewygodnym rywalem w europejskich pucharach. Dlaczego? Od momentu, kiedy Puchar Mistrzów stał się Ligą Mistrzów, na 12 spotkań z Bayernem, Real wygrał tylko cztery razy. Aż siedmiokrotnie to Niemcy wychodzili zwycięzko z potyczek z Królewskimi. 






Jeżeli zaś chodzi o Chelsea, to Bawarczycy potykali się z Anglikami tylko raz w dwumeczu Ligi Mistrzów, w 2005 roku. I co prawda to The Blues byli górą w dwumeczu, to jednak na stadionie Bayernu po znakomitym widowisku zwyciężył Bayern. Obydwa spotkania warto było zresztą obejrzeć, bo padło w nich aż 11 goli.


I jeśli finał Ligi Mistrzów będzie choć w połowie tak emocjonujący jak wspomniany dwumecz, to nic tylko rezerwować miejsca w ulubionym pubie, przygotować sobie trochę grosza na piwo i rozkoszować się spektaklem, który wyłoni najlepszy klubowy zespół Ligi Mistrzów. Bo choć jednym udało się ograć Barcelonę, a drugim Real, co wydawało się celem samym w sobie, to tym nadrzędnym był właśnie ten jeden mecz. Mecz, w którym - jeśli historia faktycznie lubi się powtarzać - zwyciężyć powinien Bayern.





wtorek, 24 kwietnia 2012

Wynik egzaminu: trzy razy negatywny


Ostatni tydzień to trzy ważne egzaminy oblane przez piłkarzy Barcy
Trzeba to dzisiaj powiedzieć, choć mi, kibicowi Barcelony wciąż z tym ciężko. Jeśli w tym tygodniu piłkarze Barcelony trzykrotnie podchodziliby do egzaminu na prawo jazdy, zamiast do kluczowych meczów sezonu, to niestety trzy razy usłyszeliby od egzaminatora: "zapraszam następnym razem". O tym, że doskonale wiem, jak smakują te słowa, mówić nie będę (choć wierzcie mi, że jest o czym). Powiem właśnie o tych trzech egzaminach, po których zawodnicy Blaugrany będą musieli wykupić sobie obowiązkowo dodatkowe pięć godzin "jazd".

ŁUK


W zeszłą środę, wstyd to mówić, Barca oblała na łuku. Po raz pierwszy wysokiej klasy samochód Blaugrany zgasł, gdy Alexis Sanchez trafił w poprzeczkę. Nerwy wzięły górę po golu Drogby i drugie podejście, zakończone słupkiem Pedro, również okazało się nieudane. Testujący przyszłego kierowcę Włoch Roberto Di Matteo z nieskrywaną przyjemnością podpisał się pod negatywnym wynikiem egzaminu






WZNIESIENIE


Ale w sobotę musiało być lepiej. Godzina egzaminu podobna, nawet trochę wcześniejsza. Nie można więc powiedzieć, by zdający był zmęczony dniem - nic z tych rzeczy. I choć sabotażysta Sami Khedira pozamieniał miejscami zbiornik hamulcowy ze zbiornikiem płynu chłodzącego, to przegląd techniczny i łuk udało się jakoś - głównie za sprawą Alexisa Sancheza - przebrnąć. Kto by się jednak spodziewał, że już na wzniesieniu egzaminator rodem z Portugalii, o dźwięcznym nazwisku Ronaldo, będzie musiał po raz kolejny oblać Barcelonę. I choć bolid FCB sapał, dyszał i dmuchał, niczym lokomotywa z wiersza Tuwima, to samochód zgasł dwukrotnie i trzeba było stanąć w okienku, by zapisać się na kolejny termin.






MIASTO


No i dziś się udało. Blaugrana wreszcie wyjechała na miasto, radziła sobie tam naprawdę dobrze. Pierwsze 44 minuty egzaminu to pasmo sukcesów. Przegląd, łuk, wzniesienie, zawracanie "na trzy" - wszystko poszło idealnie, choć egzaminator - znów Roberto Di Matteo rzucał kłody pod nogi. Potem jednak zaczęły się schody. Gdy na drogę nagle wybiegł mężczyzna, ubrany od stóp do głów na niebiesko, z numerem 7 wytatuowanym na plecach, pojazd Barcy musiał gwałtownie zahamować.






- I takie okoliczności się zdarzają, trzeba jechać dalej - pomyślał egzaminowany i jechał dalej. Dalej i po swoje, był bowiem pewny, że lada moment usłyszy, że wreszcie się udało, że egzamin jest wreszcie zaliczony.


Prawdziwe problemy zaczęły się jednak dopiero po 50. minucie testu. No bo jak można na drodze z pierwszeństwem "dać po hamulcach" na skrzyżowaniu z wiejską dróżką? Lionel Messi pewnie do teraz nie potrafi sobie wyjaśnić, dlaczego przepuścił niebieski samochód, prowadzony przez jakiegoś faceta wyglądającego na Czecha.






Złym omenem było także to, że gdy tylko samochód Barcelony podchodził do parkowania, drogę zastawiał mu autokar wiozący dziewięciu chłopa z jakąś dziwną naszywką z lwem na koszulkach. I dziesiątego, łudząco podobnego do spotkanego wcześniej Czecha, z czarnym kaskiem na głowie.


Ale egzamin trwał dalej i - pozbawiony sporej części pewności siebie - kursant wierzył w to, że uda się go ostatecznie zdać. I prawdopodobnie zbyt mocno skupił się na tej wierze. Nie wiadomo, gdzie był myślami, gdy pod koła wbiegł mu blondwłosy młodzieniec o piegowatej twarzy





I choć po raz trzeci uśmiech satysfakcji zagościł na twarzy egzaminatora, to i tym razem nie można było mieć do niego pretensji. Był wymagający, ale nie niesprawiedliwy.


---


- Gdyby tylko to parkowanie wyszło szybciej, może wrócilibyśmy do ośrodka wcześniej, a ten blondwłosy dzieciak nigdy nie stanąłby nam na drodze...

Pech Bassonga spuszcza Wilki


Pechowiec weekendu, a może nawet roku angielskiej Premiership


W obecnym sezonie anglicy dostali od piłkarzy goszczących na ich boiskach nadprogramową ilość okazji, by przylepić do różnych zawodników ciekawe łatki. Każdy kibic w Anglii wie, że taki Luis Suarez to rasista, a z kolei Ashley Young to nurek jakich mało. Od przedwczoraj z wypisanym na czole napisem "PECHOWIEC ROKU" chodzić powinien zaś Sebastien Bassong, obecnie obrońca Wolverhampton.


Ale żeby zrozumieć sytuację potężnie zbudowanego, czarnoskórego obrońcy, cofnijmy się o kilkadziesiąt godzin. Niedzielne popołudnie na Molineux Stadium, a naprzeciw siebie stają dwa zespoły, które walczyć będą o wszystko. Choć to "wszystko" oznacza dla nich zupełnie co innego. Gospodarze, Wilki, chcą się za wszelką cenę utrzymać w Premiership. By jeszcze pozostać w grze, muszą pokonać Manchester City, który w wypadku zwycięstwa dopadnie odwieczneo rywala zza miedzy, United na trzy punkty. I to tydzień przed bezpośrednią konfrontacją z Czerwonymi Diabłami na City of Manchester Stadium.


Po pierwszej połowie, zgodnie z planem prowadzi zespół wicelidera angielskiej Premier League. Jednak w drugiej części gry zdecydowaną przewagę uzyskują gospodarze, którzy z każdą minutą coraz bardziej desperacko próbują się ratować znad przepaści. I może w końcu by im się to udało, gdyby nie bohater tego tekstu.


74. minuta, Carlos Tevez jest faulowany (czy aby na pewno?) na środku boiska, za chwilę dostaje piłkę i podaje na wolne pole do Samira Nasriego, przed kryjącego go Bassonga. Tevez gra piłkę bardzo czytelną, prostą do przejęcia, może nawet nadającą się do wyprowadzenia groźnej kontry; choć akurat Bassonga o umiejętności playmakera szczególnie nie podejrzewam. Niestety jednak stopera Wolverhampton właśnie w tym momencie łapie skurcz w nodze, oznaczający naciągnięcie mięśnia. W pierwszym momencie myślałem, że sędzia odgwizdał jakieś przewinienie, spalonego, bo doprawdy komicznie wyglądała sytuacja, w której biegnący za Nasrim Bassong nagle staje w miejscu i patrzy, jak rywal przesądza o wyniku meczu i - co najważniejsze - o spuszczeniu Wolverhampton do Championship.






Nasz bohater po całym zajściu niepocieszony schodzi do szatni i można się tylko domyślać, jakie myśli kołatały mu w głowie. Przecież gdyby kontuzji doznał minutę wcześniej, na boisku pojawiłby się sztab medyczny i zdecydował o zmianie. Chwilę później? Zatrzymałby podanie Teveza i wybił piłkę w aut. Jednak spotkał go chyba największy pech, jaki od dawien dawna widziałem na piłkarskich boiskach. Nie można powiedzieć, że gdyby Bassong wyjaśnił sytuację, Wolverhampton utrzymało się w lidze (prawdę mówiąc, jest to wielce wątpliwe), jednak wiadomo, że takie zdarzenia mają swoją symbolikę.


A mi zwyczajnie Bassonga jest żal. Bo łatki pechowca nie tak łatwo się pozbyć. Mający wolne popołudnie Harry Redknapp (menedżer Tottenhamu, z którego do Wolves wypożyczony jest Bassong) na pewno nie odmówił sobie obejrzenia spotkania rywali z czuba tabeli i jeśli tylko pozostanie trenerem The Spurs, to w ważnych momentach dwa razy przemyśli wstawienie Bassonga do składu. Bo po co kusić los...

środa, 18 kwietnia 2012

Wyciągnąć wnioski

Zarówno Mourinho, jak i Guardiola mają obecnie sporo do roboty


Kto wygra nadchodzące Gran Derbi? Choć do meczu pozostały jeszcze dwa dni, jestem przekonany, że odpowiedzieć na to pytanie można już dziś. I nie, nie odpowiem na nie, że Barcelona, bo jest lepsza. Moje sympatie nie mają w tym momencie nic do rzeczy. Wygra je ten, kto lepiej wykorzysta nauczkę, jaką były przegrane potyczki w Lidze Mistrzów. Ten, kto drobiazgowo wyeliminuje swoje błędy popełnione w środku tygodnia, a także podejrzy, jak rywale rozerwali defensywę tych drugich.

Pierwszy szkołę wygrywania dał Barcelonie Bayern. Kluczem jest przede wszystkim zastosowanie wysokiego pressingu na całej długości boiska. Przy podwojonym czy nawet potrojonym nacisku ze strony Bawarczyków, nawet takie tuzy jak Cristiano Ronaldo czy Mesut Ozil mieli niesamowity kłopot, by pokazać pełnię swoich umiejętności. Pojedynki udawało im się wygrywać tylko wtedy, gdy przyszło stoczyć batalie biegowe jeden na jeden. Zarówno Alabie, jak i Lahmowi nie można odmówić szybkości, jednak Ronaldo i Di Maria bili ich na głowę swoim przyspieszeniem na kilku metrach.

No i należy wyłączyć cicho pracujący mózg Realu czyli Xabiego Alonso. Na palcach jednej ręki można było policzyć piłki, które Bask rozdzielił tak, jak czyni to kilkunastokrotnie w meczach Primera Division. Zawsze kierunek podania determinowany był tym, z której strony nie naciska go a to Luis Gustavo, a to Toni Kroos.

Dla Realu zaś sposobem na zwiększenie swoich szans może być eliminacja niepotrzebnych fauli w środku boiska i bezsensownych dyskusji z sędziami. Żeby gra była bardziej płynna, mecz zakończyło jedenastu Królewskich (przede wszystkim Marcelo i Pepe), a po spotkaniu nie było durnego gadania, że znowu sędzia pomógł Barcelonie. Gdy o tym piszę, od razu na myśl przychodzi spotkanie zakończone wynikiem 2:0 dla Barcelony, kiedy to celem Realu nie było zwycięstwo, a wyeliminowanie na dobrych kilka miesięcy z gry Lionela Messiego.

Jako kibic Barcelony liczyłem, że w środę to, co spotkało Real na Allianz Arena, ominie Barcelonę na Stamford Bridge. Londyn okazał się jednak bezlitosny dla podopiecznych Guardioli. Trzeba wobec tego iść dalej i pamiętać błędy, które się popełniło w Anglii. Przede wszystkim lepiej zabezpieczać tyły przed kontrami rywali. Real wyprowadzać tego typu akcje potrafi błyskawicznie, chyba nawet lepiej niż Chelsea, stoperzy i defensywni pomocnicy muszą się więc mieć na baczności przez okrągłe 90 minut.

A wskazówki dla drużyny ze stolicy Hiszpanii? Chelsea na pewno pokazała Mourinho lepszą drogę niż ta obrana przez niego w ostatnim czasie. Na mecz z zespołem z Katalonii wychodzi się nie po to, by pokonać Barcelonę, a po to, by wygrać swój mecz. Niestety dla siebie, Portugalczyk często zapomina o tym, że liczą się trzy punkty dla Realu, a nie wyszarpanie ich Blaugranie. Dlatego w ostatnich latach Gran Derbi to spotkania pełne agresji, wręcz brutalne - głównie za sprawą nabuzowanych Królewskich. Wejść Pepe w Alvesa, Marcelo w Fabregasa, czy wspomnianego 0:2 i kopania Messiego przy każdej możliwej okazji nie można bowiem nazwać inaczej, niż klasycznym boiskowym chamstwem.

Jest jednak sporo czasu, by wnioski wyciągnąć. Na pewno przed Mourinho i Guardiolą dwie bezsenne noce, kiedy będą próbować znaleźć jak najwięcej czułych punktów w ciele kolosa, jakim jest ich rywal. Kto uczyni to lepiej, nie zapominając jednocześnie o uwypukleniu własnych atutów i eliminacji niedociągnięć, osiągnie w sobotę sukces. Bo po lekkiej bryndzy, jaką zaprezentowali obaj hiszpańscy giganci, jak na razie wszystko przemawia za remisem.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Futbol w wydaniu animowanym

Barca Toons celebrują udany sezon 2008/2009


Utarło się wśród kibiców, że Barcelona to mekka futbolowego aktorstwa. Że nikt tak jak tam nie potrafi upadać, wymuszać karnych, grać przez 90 minut. Ok, każdy ma prawo do swojego zdania, ja twierdzę, że to wszystko spowodowane jest przez zawiść. Bo ostatnimi czasy Katalończycy to maszyna do wygrywania, która z Pepem Guardiolą przy sterach zacina się niezwykle rzadko. Ale nie o tym ma być ten tekst.

O ile osobiście Oscara Dumie Katalonii bym nie dał, to jednak trzeba przyznać, że telewizja klubowa należy do najlepszych na świecie, jeśli chodzi o związane z klubem produkcje. Taki Manchester United ma co prawda np. swój quiz (który swego czasu zdominował sir Alex Ferguson, kto nie widział, niech koniecznie poszuka tego, jak wielką wiedzę o swoim pracodawcy ma Szkot), ale Barcelona posiada prawdziwy przebój: swoją własną kreskówkę.

Barca Toons to twór, który miał przyciągnąć rzesze młodych kibiców przed telewizory, by w przystępny sposób informować ich o tym, co w Barcy piszczy. Okazało się jednak, że przebojem został nie tylko wśród tych kilku- i kilkunastoletnich sympatyków Blaugrany. Także starsi kibice bardzo przychylnie odnoszą się do Barca Toons. Na nowy odcinek można liczyć przed każdym ważniejszym wydarzeniem (np. finał Ligi Mistrzów, derby z Realem), po ściągnięciu nowego zawodnika (prezentacja w Barca Toon zawsze kończy się zaaprobowaniem nowego nabytku przez Guardiolę poprzez kciuk uniesiony w górę), a także po sezonie. Bohaterowie są przesympatyczni i zawsze uśmiechnięci i trzeba przyznać, że pod względem public relations, kreskówki Barcy okazały się strzałem w dziesiątkę.

Poniżej przykładowe Barca Toons: przed finałem Ligi Mistrzów z Manchesterem United, po sezonie 2009-2010 czy po ściągnięciu Davida Villi.




Do mnie osobiście taki przekaz bardzo trafia, a dodatkowym plusem Toons jest ścieżka dźwiękowa (zwykle przeboje ostatnich miesięcy) i motywy ze znanych filmów. I tak przewija się przez kreskówki np. Szalony Kapelusznik z Alicji w Krainie Czarów (w tej roli Pep Guardiola).

Oprócz tej produkcji nie mogę sobie odmówić także wrzucenia innej - również zrobionej przez Barca TV. To dwa krótkie filmiki sprzed dwóch lat, wydane przed drugim meczem półfinałowym Ligi Mistrzów z Interem Mediolan. To właśnie wtedy poznałem znaczenie słowa "remontada" i pamiętam, że dzięki tym filmikom doskonale wprowadziłem się w atmosferę meczu. Jednego z tych, których ze względu na dramaturgię nie zapomnę do końca życia.



czwartek, 5 kwietnia 2012

Liga Europy musi zostać!

Mecze Ligi Europy to nierzadko fantastyczne widowiska


Po pięciu godzinach oglądania Ligi Europejskiej (chwała dekoderom!) utwierdziłem się w przekonaniu, że muszę napisać ten tekst. Że poszerzenie Ligi Mistrzów do 64 drużyn i wchłonięcie przez te rozgrywki Ligi Europy to pomysł zły - z punktu widzenia kibica, który tygodniowo jednak tych kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt godzin na piłkę poświęci. Oczywiście, pieniądze z praw telewizyjnych byłyby pewnie większe, a w Champions League panowałaby pewna różnorodność. I sztuką byłoby się do niej nie zakwalifikować (tu piję oczywiście do polskich zespołów).

Tylko że zgubiłyby się gdzieś emocje. Po pierwsze, grupy byłyby coraz mniej wyrównane. O ile w obecnej formule można jeszcze mówić o grupach śmierci, o tyle w 64-zespołowej stawce wyjście z grupy kogoś innego niż zespoły z koszyka 1. i 2. ocierałoby się o sensację na miarę APOELu Nikozja w obecnej edycji. A więc przed wiosną odpadłaby niemal cała stawka, która mogłaby sobie spokojnie pograć w marcu i kwietniu w LE.

Drugą sprawą jest samo widowisko, jakie ma miejsce już w fazie pucharowej. Ćwierćfinały LE to 28 goli w zaledwie 8 meczach, co daje imponującą średnią 3,5 gola na mecz. Dla porównania w Champions League mieliśmy w czterech dwumeczach trafień 22, dające 2.75 gola na mecz. A statystykę tą, co warto zauważyć, podnosi Real Madryt, który musiał rozgromić wspomniany APOEL. I idę o zakład, że gdyby zamiast Cypryjczyków miał za rywali np. Manchester United, to średnia byłaby na poziomie 2 goli na mecz, jak nie niżej (wyłączając dwumecz Królewskich z APOELem wynosi ona dokładnie 2).

No i zauważmy, kto wygrywa tą Ligę Europejską (czy wcześniej Puchar UEFA). Atletico Madryt, FC Porto, CSKA Moskwa, Zenit, Sevilla... Nikt nie powie mi, że to nie są kluby z wielkimi ambicjami. Że nie są w nie wkładane wielkie pieniądze, by zaistnieć na arenie międzynarodowej. A - poza malutkimi wyjątkami (Porto za Mourinho) - te zespoły nie pokazały się w tak znaczący sposób w Lidze Mistrzów. I gdyby nie te "rozgrywki pocieszenia", jak je niektórzy nazywają, to tacy piłkarze jak Igor Akinfeev, Igor Denisov, Anders Palop i wielu innych, nie zaznaliby triumfu na arenie europejskiej. Bo ich kluby pewnej granicy nie są w stanie przeskoczyć, od kilku lat zawsze odbiją się od muru w Madrycie, Barcelonie, Manchesterze czy Mediolanie.

A z przyjemnością patrzy się na takie zespoły jak swego czasu rewelacyjna dwójka z Bukaresztu (Steaua i Rapid), Sporting Braga (może na dokonania, nie na samą grę...), czy choćby Metalist Charków czy Athletic Bilbao w obecnej edycji. To właśnie w Lidze Europy nasze rodzynki mają szansę zaistnieć wiosną w pucharach. Bo nawet jeśli doczekamy się mistrza Polski w fazie grupowej Champions League, to wiosna w LE to chyba będzie szczyt możliwości. Patrząc na przykład na to, jak boleśnie w obecnym sezonie przekonała się o tym, że powrót do piłkarskiej elity to droga pod stromą górkę Borussia Dortmund, nadzieja na 1/8 finału LM to wybieganie w przyszłość rozpoczęte solidnym falstartem.

Tak więc panowie z UEFY, zostawcie Ligę Europy w spokoju.

Bądźmy poważni

Sytuacja z karnym, którego nie powinno być dla Barcelony


Bawią mnie ludzie, którzy od kilku dni wytykają - jako wiernemu kibicowi Barcelony - że Blaugrana awansowała do półfinału dzięki sędziom. A w ogóle to trzy lata temu z Chelsea to też panowie w czerni pomogli Katalończykom i bez ich pomocy Pep Guardiola teraz nie miałby żadnego trofeum na swoim koncie, Real, Chelsea i inne "pokrzywdzone" drużyny spotkałaby natomiast chwała, sława, serie zwycięstw i do teraz byłyby hegemonami europejskiej piłki.

Otóż nie, trzeba przyłożyć lód na gorące łby, obejrzeć powtórkę meczu z Milanem i zastanowić się, czy kieruje nami rozsądek czy zawiść. Bo ta cholerna Barcelona rok w rok jest jednym z najbardziej wymagających rywali innych zespołów. A najlepiej, zobaczyć cały dwumecz jeszcze raz. O ewidentnym karnym dla Barcelony na San Siro jakoś nikt wspomnieć nie raczy. O tym, że gdyby w identycznej sytuacji co przy pierwszym karnym (gdzie ewidentnie były nogi Messiego a nie piłka) znalazł się na przykład Ibrahimović i sędzia karnego by nie gwizdnął, to oczywiście byłby to skandal i gwizdanie dla Barcy nie wspominając. Przy drugiej jedenastce wątpliwości są już dużo większe, ok, w świetle przepisów po prostu jej nie było, co do pierwszej jednak nie ma żadnych wątpliwości. Przyznał to nawet sam Massimiliano Allegri:

- Jednego karnego dał Barcelonie w prezencie sędzia, drugiego my.

Niestety, moi drodzy, raz jest się na topie, raz się przegrywa. Uwierzcie mi, kibicom Barcelony wcale nie było obojętne to, że gdy Inter Mourinho eliminował z Champions League Blaugranę, prawidłowo zdobyty gol Bojana nie został uznany. Bolało to niemiłosiernie, ale szczerze powiedziawszy, kilka dni po tym feralnym meczu z ust żadnego ze znanych mi kibiców Barcelony nie słyszałem głupiego gadania, że Puchar Mistrzów powinien być w gablocie na Camp Nou, a nie na Giuseppe Meazza.

Bawi mnie też przypominanie bez końca filmiku z Gran Derbi, w których to zawodnicy Barcelony "aktorzyli". Przyznaję, było to denerwujące. Momentami było mi wstyd, że piłkarze, którzy na koszulkach mają wypisane "Mes que un club" zniżają się do czegoś takiego. Ale ileż można to wypominać i wyjaśniać tym każde zwycięstwo Barcelony z w miarę wymagającym rywalem? Dla przypomnienia, poniżej wspomniany filmik:



Oczywiście najgłośniej w temacie wypowiadali się fani Realu Madryt. Jak to się mówi, zapomniał wół, jak cielęciem był.


To tylko jedna z takich sytuacji, zapewniam, że na YouTube można ich znaleźć na pęczki. Nie tylko z udziałem piłkarzy Realu, ale także tych z Milanu, Interu, Manchesteru United, Chelsea i chyba każdego klubu, na którego meczach goszczą telewizyjne kamery

Nie pastwiąc się już jednak na nikim, czekam już z niecierpliwością na półfinały i finał Champions League. Niech tam wyjaśni się, kto jest lepszy na boisku. Nie w gębie. Bo nawet jeśli wygrywa się po wątpliwym (WĄTPLIWYM, nie NIESPRAWIEDLIWYM) karnym, to jednak ta sytuacja z niczego się nie bierze. Jeśli się nie atakuje, sędzia nie będzie miał powodu wskazać na wapno.