środa, 28 marca 2012

Rewolucja potrzebna od zaraz

Obecny sezon to dla Interu pasmo rozczarowań


Jeszcze dwa lata temu sięgali po wszystkie możliwe trofea. Byli nie do pokonania. A jeśli już do pokonania, to nie do przejścia w pucharach. A teraz oglądają plecy Catanii Calcio. Catanii, którą - nic oczywiście zespołowi z Sycylii nie ujmując - dwa lata temu w tabeli "wciągnęliby nosem". I właśnie wywalili czwartego trenera. Piąty - wczoraj zaprezentowany Andrea Stramaccioni jest w odrobinę lepszej sytuacji. On już nie musi, on może. Jest w trochę podobnej sytuacji co Roberto Di Matteo. Jeżeli mu się nie uda, nikt nie będzie wieszać na nim psów. Jeżeli jednak da Interowi puchary (co jest jeszcze dość realnym celem), w Mediolanie będzie się go nosić na rękach.


Cóż jednak takiego się stało, że Nerazzurri upadli tak nisko? Że zespół, który za Jose Mourinho był nie do ogrania nagle leci w tabeli na łeb na szyję. I to nie jest kwestia kilku meczów zapaści, bo porażek to Inter uzbierał sobie dwanaście porażek, o jedną więcej niż 17. w tabeli Serie A Parma i tyle samo, co na przykład Siena (16. miejsce).

Już nie będę powtarzał utartych frazesów. Że wszystko przez to, że to Mourinho osierocił swoich podopiecznych, którzy później już nie mieli drugiego trenera, który wzbudziłby w nich takie poczucie wspólnoty i wolę walki. Nie, przyczyny trzeba szukać w samych piłkarzach. Oni są po prostu starzy, wypaleni. Może i nie wypaleni jako sportowcy, może Maicon w Realu Madryt błyszczałby jak wtedy, gdy na prawej obronie nie miał sobie na świecie równych. Może Wesley Sneijder w Manchesterze United dogrywałby tak genialne piłki na nos Wayne'a Rooney'a jakie w pamiętnej Lidze Mistrzów sezonu 2009/2010 grał do Diego Milito.

Ten zespół został - na chwilę obecną - bardzo przeciętnie sklejony. W domyśle mieszanka rutyny z młodością nie okazała się koktajlem Mołotowa, a zwykłym niewypałem. Nieopierzeni jeszcze kompletnie zawodnicy jak Luc Castaignos, Joel Obi czy Davide Faraoni nie potrafili działać w symbiozie z wyjadaczami jak Milito, Maicon, Forlan czy Stankovic.

Kadra Interu Mediolan (na czerwono numerki graczy 30-letnich i starszych)
























Wystarczy zresztą spojrzeć na kadrę pierwszego zespołu. Tych wyjadaczy, którzy z Interem osiągnęli wszystko jest za dużo. Trzeba było korzystać z oferty Realu Madryt i oddać za 20 milionów euro Maicona. To samo ze Sneijderem i jego sagą z Manchesterem United. Ci piłkarze stanęli przed ścianą 22. maja około godziny 23:00. Nie udało im się tego muru rozbić, także dlatego, że opuścił ich dowódca. I się najzwyczajniej od niego odbili. Tutaj trzeba gruntownej przebudowy zespołu, inaczej w przyszłym sezonie może być jeszcze gorzej. To są wciąż klasowi piłkarze, dlatego spadek z Serie A to im nie grozi, ale puchary mogą po raz kolejny zawitać tylko do czerwono-czarnej części Mediolanu.

Po sezonie Stramaccioniego raczej w Mediolanie być nie powinno. Raczej na pewno nie w charakterze pierwszego trenera. Ma być Guardiola, może Villas-Boas. Jedno jest pewne. Ten trener będzie miał przed sobą wielkie wyzwanie, pewnie jedno z największych, jakie spotka ich w karierze. Zbudować na nowo wielkość Interu, pod czujnym okiem znanego ze swojej "cierpliwości" Massimo Morattiego.

niedziela, 25 marca 2012

Zawód - kolekcjoner

Kilka perełek z mojej kolekcji


Czasem zdarzy się coś takiego, jakaś drobna rzecz, która przypomni o czymś, co było częścią naszego życia. A już nie jest. Dostałem w piątek list, dokładniej rzecz biorąc, list z Anglii. Domyślałem się, że albo jest to kolejna reklama od jednej z firm bukmacherskich, do których należę (czym bynajmniej się szczególnie nie chlubię), albo odpowiedź na jeden z setek moich listów sprzed około dwóch - trzech lat. Z okresu, kiedy byłem - to bardzo dumnie zabrzmi - kolekcjonerem autografów piłkarzy.

Okazało się, że moi kochani bukmacherzy tym razem nie chcieli mnie naciągać na kolejne złotówki ("mamy dla Ciebie bonus od wpłaty, zakład bez ryzyka..."). Odpowiedział mi David Healy. Choć odpowiedział to może trochę mocne słowo. Podpisał dwa wysłane mu przeze mnie zdjęcia, wsadził w przygotowaną przeze mnie kopertę i nakleił znaczek. Ale moment, gdy dojrzałem, co kryje się w kopercie nakłonił mnie do napisania tego tekstu. Będzie sentymentalny, nie przeczę, ale nie powinno to nic ująć pięknej historii, którą zamknąłem mniej więcej dwa lata temu, także u schyłku zimy.

---

Każdy fan piłki nożnej marzył pewnie kiedyś o tym, by zdobyć podpis swojego ulubionego zawodnika. Nie ma znaczenia, czy był to Marek Saganowski, Jacek Krzynówek, czy Cristiano Ronaldo. Część z nas pewnie też zdobyła w ten czy inny sposób jakiś jeden, dwa, może trzy podpisy. Moim pierwszym był podpis ś.p. Henryka Bałuszyńskiego, który sędziował szkolny turniej piłki nożnej w Gliwicach. Ktoś inny na Gubałówce spotkał Macieja Szczęsnego, jeszcze ktoś na zakupach w dużym centrum handlowym Tomasza Hajtę.

Autograf pana Henryka niestety "zaginął w akcji", miałem wtedy z 11 lat i nie przywiązywałem do niego większej wagi. Teraz żałuję, że nie zachowałem widokówki z podpisem byłego piłkarza Górnika Zabrze. Bo już dwa lata później na forum Piłki Nożnej wpadłem na temat o kolekcjonowaniu piłkarskich pamiątek. No i się zaczęło. Wysłałem maile (na klubowe adresy znalezione w jakimś holenderskim serwisie, a także do kilku piłkarskich agentów) i otrzymałem powalającą liczbę... czterech odpowiedzi.

Pierwszy po moje względy zgłosił się Tottenham, który wysłał składaną kartę, przypominającą trochę wyglądem kartę urodzinową. Nic szczególnego, ale spróbujcie wyobrazić sobie radość 13-latka, który dostaje list z Anglii z pamiątką od wielkiego londyńskiego klubu. Do dziś zresztą darzę The Spurs sympatią, ale czy z powodu tej karty? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć.

Kilka dni później dostałem maila zwrotnego od PSV Eindhoven, w którym ktoś z sekretariatu odpowiedział, że jeżeli chcę otrzymać autograf danego piłkarza, muszę napisać list do niego, na adres klubu. Tak też zrobiłem. Naiwnie wierząc, że zawodnik dostanie list do rąk własnych, napisałem bardzo osobisty list do Heurelho Gomesa, który wtedy wyciągał nieprawdopodobne strzały w lidze i europejskich pucharach. Napisałem trzy strony o tym, jak bardzo imponują mi jego umiejętności i jak marzę o tym, by otrzymać jego autograf. Jego i Meksykanina Carlosa Salcido. I ku mojemu zdziwieniu, odpowiedź przyszła, a wraz z listem (wydrukowanym na rewelacyjnym papierze, który z tyłu imitował koszulkę PSV) otrzymałem wymarzone podpisy.
















Jakoś w podobnym czasie dostałem także autograf Rafaela van der Vaarta (z Essel Sports Management, skąd później dostałem także kilka podpisów piłkarzy Ajaxu Amsterdam) oraz odpowiedź, z której byłem najbardziej dumny. Po mailu do Schalke (później okazało się, że po mailach ciężko dostać coś naprawdę wartościowego), otrzymałem karty z autografami całego zespołu, wraz z podpisem trenera Mirko Slomki oraz całego jego sztabu. Znaleźli się tam bracia Altintop, Mesut Ozil...

No i dałem się wciągnąć. Każde kieszonkowe, każde pieniążki zaoszczędzone podczas wakacji z rodzicami szły na wywoływanie zdjęć, które miały do mnie wracać podpisane. Na koperty, na znaczki polskie i oczywiście zagraniczne, bo niektórym trzeba było załączyć SASE. Pod nazwą, której używa w środowisku każdy, a której długo nie rozumiałem kryje się po prostu zaadresowana zwrotna koperta ze znaczkiem (Self-Addressed Stamped Envelope). Kto nigdy niczego nie kolekcjonował nie zrozumie, że kalkulacja na zasadzie: "jak kupię sobie w szkole picie i kanapkę to wyślę w tym tygodniu dwa listy mniej" jest na porządku dziennym dla - szczególnie tych młodszych - kolekcjonerów.

W ciągu ponad trzech lat trwania tego szaleństwa, w kilku moich albumach (warto wspomnieć, że jedyną moją pamiątką z wizyty z moim tatą na Allianz Arena w Monachium jest właśnie album na autografy i talia kart z zawodnikami Bayernu, na części której znalazły się podpisy) zaroiło się od podpisanych kart, zdjęć, a także białych kartek. 










Dziś, oglądając te zakurzone albumy, przypominają się te poniedziałki, kiedy to "przychodzi poczta z całego weekendu, na pewno ktoś odpowiedział" i pozostałe dni, kiedy więcej niż jedna odpowiedź była wielkim sukcesem. Przypomina się otwieranie kopert z Brazylii, Meksyku, Ghany, ale także z Krakowa, Warszawy, Zabrza czy Kielc.

Z uśmiechem na ustach wspominam także kilka przezabawnych sytuacji. Jeden ze znajomych kolekcjonerów na przykład bardzo chciał dostać autograf od Petera Shiltona. No i wysłał do Anglika list, otrzymał jednak swoje zdjęcie z powrotem. Wysłał po raz drugi - znowu to samo. W końcu poszedł ze swoimi "wypocinami" do tłumacza, który poprawił drobne błędy gramatyczne. Tak dopieszczony list wysłał do legendarnego golkipera i... odpowiedź otrzymał.

Jeszcze kiedyś wysłałem list do Barcelony, z kilkoma zdjęciami do podpisu. W środowisku kolekcjonerów słynna była wtedy pogłoska, że Blaugrana, a także AC Milan zawsze wysyłają tzw. secretariale (podrobione przez sekretarki lubi innych pracowników klubu rzekome podpisy piłkarzy). Oczywiście otrzymałem odpowiedź, podpisane zdjęcia ósemki zawodników Barcelony (co dziwne, wysłałem dziewięć fotografii). Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w rzeczonej ósemce był Yaya Toure. Iworyjczyk - na nieszczęście niezorientowanych pracowników zajmujących się korespondencją z fanami - był w tym czasie na Pucharze Narodów Afryki w... Angoli.

A jednak w pewnym momencie uznałem, że finansowo nie dam rady dotrzymywać kroku rywalom (bo poza wspieraniem się nawzajem, była oczywiście wielka rywalizacja o to, kto otrzyma ciekawsze podpisy). Gdyby nie to, pewnie nadal kolekcjonowałbym autografy, a moja kolekcja nie zamknęłaby się na niemal 400 okazach. Wśród których znajdują się takie perełki jak podpis z dedykacją od Hugo Sancheza, autograf Petera Shiltona, Claudio Gentile, Santillany, Pepa Guardioli, sir Bobby'ego Charltona, Paolo Rossiego i wielu wielu innych. A także pamiątka dla mnie wyjątkowa - podpisana koszulka piłkarza GKS-u Bełchatów, Tomasza Wróbla.

Za największą porażkę zaś uważam odsprzedanie autografu Johana Cruyffa, czego do dziś sam sobie wybaczyć nie potrafię. Niestety, desperacko potrzebowałem wtedy każdego grosza i podpis legendarnego Holendra wylądował w kolekcji jednego z moich bliższych przyjaciół kolekcjonerów.

Ale na pewno nie żałuję ani grosza wydanego na listy (nawet te bez odpowiedzi), zdjęcia (nawet te, których nie wysłałem), zagraniczne znaczki (których nie wykorzystałem lub które nic nie dały)... Nie żałuję żadnej przyjaźni, którą w tym czasie zawarłem. I każdemu, kto kiedyś się zastanawiał nad tym, czy nie zacząć czegoś zbierać (bo na początku zbiera się co popadnie, mało kto przeskakiwał ten etap), by potem móc kolekcjonować, powiem, że warto spróbować. Dla tych kilkunastu, kilkudziesięciu, a nawet kilkuset drgnięć serca przy otwieraniu każdej koperty.

piątek, 23 marca 2012

Darren Farley - Głos Futbolu

Darren Farley, któremu niesamowity głos zapewnił sporą sławę


Doskonale wiadomo, że futbol bez komentarza byłby bardzo jałowy. Czy komentator jest dobry, czy zły, czy mówi za dużo, czy drze się jak stare prześcieradło, chyba nikt nie wyobraża sobie oglądania każdego spotkania bez niego. Bez tego jednego człowieka (lub dwójki ludzi), który zabawia nas nie tylko opowiadając, co dzieje się na boisku, ale także różnymi ciekawostkami z życia piłkarzy, ich partnerek, trenerów, ich partnerek, o fizjoterapeutach, kucharzach i innych ludziach związanych z klubem nie wspominając. Próbkę takiego jałowego spotkania mieliśmy w 2010 roku, kiedy to po tragedii w Smoleńsku na Canal+ spotkanie Barcelony z Realem "szło" bez komentarza. Oglądało się to jakoś tak... dziwnie. Na stadionie tak się tego nie odczuwa, przed telewizorem - owszem.

Zresztą w takiego eksperta swego czasu pewnie bawił się każdy z nas. A przynajmniej każdy, kto kiedykolwiek miał na swoim komputerze zainstalowanego Football Managera, FIFĘ, Pro Evolution Soccer czy jakąkolwiek inną grę o tematyce piłkarskiej. Tyle że w jeden dzień zamiast dwóch godzin meczu, komentowaliśmy na przykład trzydzieści ośmiominutowych. Choć przez chwilę mogliśmy się poczuć jak Mateusz Borek, Dariusz Szpakowski czy Andrzej Twarowski. Bo przecież czemu mamy się czuć gorsi, wystarczy parę razy rzucić "proszę państwa!", "cóż za zagranie", krzyknąć kilkukrotnie "i gool!".

Niektórzy jednak po jakimś czasie przekonują się, że mają talent. Kimś takim jest bez wątpienia Darren Farley.

Facet, który jeszcze cztery lata temu był architektem krajobrazu dziś ma za sobą występy między innymi w Setanta Sports, BBC MOTD Kickabout Granada oraz LFC TV. Szczególnie ta ostatnia przysporzyła Farley'owi dużo satysfakcji, ponieważ od dziecka jest zdeklarowanym kibicem The Reds, a gdy odwiedzi się jego Facebooka, od razu rzuca się to w oczy.



Lecz co przyniosło człowiekowi zajmującemu się ogrodami i krajobrazem taką sławę? Jak to zwykle bywa - przypadek. Jego kolega, Mohammed Hadrami nagrał w sklepie ojca Farley'a i wrzucił na YouTube wideo, w którym Darren naśladuje głosy piłkarzy Liverpoolu (Stevena Gerrarda, Jamiego Carraghera, Petera Croucha oraz Michaela Owena), a także menedżera Rafy Beniteza. W ciągu kilku tygodni filmik osiągnął milion kliknięć i sprawił, że rozgłośnie radiowe i telewizja oszalały na punkcie pochodzącego z Liverpoolu faceta.



Nietypowa umiejętność przyniosła Anglikowi rozgłos, o jakim chyba nigdy nie marzył. Obecnie wraz ze Szkotem Paulem Reidem nagrywa krótkie filmiki, w których parodiują, a jakżeby inaczej, znane postaci ze świata piłki nożnej. Można więc posłuchać, jak wygląda żywiołowa dyskusja między Rafaelem Benitezem a Jose Mourinho, jak Michael Owen wyrzuca Fabio Capello to, że zrujnował jego karierę reprezentacyjną, a także jak Kenny Dalglish rozmawia z kapitanem swojego zespołu, Stevenem Gerrardem.



Sława Darrena Farley'a nie kończy się jednak w Anglii. Kilka razy był zapraszany do prime time przez 'The Cafe' Ireland czy TV2 Norway. Aktywnie angażuje się także w wydarzenia takie jak prezentacja strojów jego ukochanego Liverpoolu na sezon 2010/2011, kampania reklamowa Peperami na mistrzostwach świata oraz audycje radiowe. O niesamowitym głosie, czyli tym, czym utorował sobie drogę do wielkiej kariery niech świadczy fakt, że zaproszony był do występu w ponad dwudziestu rozgłośniach.

A jeżeli ktoś zupełnie oszalał na punkcie umiejętności Farley'a, może w sklepiku na jego stronie internetowej (o wymownej nazwie The Voice of Football) zakupić wiadomość na automatyczną sekretarkę, którą znajomym przekaże głos Stevena Gerrarda czy Rafy Beniteza. Albo dzwonek, w którym David Beckham, Fabio Capello czy Martin Jol będą przekonywać do odebrania telefonu.

poniedziałek, 19 marca 2012

Zostawili serce na boisku...

Zatrzymanie akcji serca Fabrice'a Muamby w meczu FA Cup


Często komentatorzy sportowi, dziennikarze, ludzie związani z piłką nożną używają zwrotu "umierać na boisku", "umierać za zwycięstwo", "umierać za trenera". Wiadomo, że chodzi o to, by dawać z siebie wszystko, by grać nie na sto procent, ale jeszcze te bariery własnych możliwości przełamywać. Jednak gdy dzieją się takie rzeczy, jak w ostatnią sobotę, nie sposób słysząc te słowa nie skrzywić się.

Futbol to jeden z bardziej wymagających sportów. Oczywiście, maratony czy długie biegi eksploatują człowieka do granic wytrzymałości. Owszem, rugby, futbol amerykański, boks i inne sporty walki to dyscypliny brutalne. Ale dzisiejszy świat piłki nożnej to świat dla sportowca chyba najbardziej wymagający. Ciężkie treningi dwa razy dziennie, mecze co trzy dni, podczas których wylewane są hektolitry potu i przebiegane odległości w granicach 13 kilometrów. Organizm ma prawo powiedzieć "nie". I w sobotę posłuszeństwa odmówił Fabrice'owi Muambie.

Piłkarz walczy obecnie o życie i ma wiele szczęścia, że jego życie - jak na przykład Marca-Viviena Foe - nie zakończyło się na boisku. Przyczyną było serce, które na dwie godziny przestało bić. Serce, które w swoim życiu przetrwało tak wiele, że wydawało się być nie do zatrzymania. Już kilka chwil po wypadku i przerwaniu meczu, media rozpisywały się o dramatycznej historii Muamby.

A życia urodzony w Zairze zawodnik łatwego nigdy nie miał. Jako 11-latek uciekł z rodzinnego kraju ogarniętego wojną i zameldował się w Anglii, konkretnie w Londynie. Tam zgłosił się do szkółki Arsenalu, gdzie przyjęto Muambę głównie ze względu na jego determinację. Mógł wreszcie grać w piłkę, bo w Zairze było o to ciężko. Powodem był strach. Sam piłkarz wspominał, że dwóch czy trzech jego kolegów zmarło.

Ustabilizował swoje życie dopiero na Wyspach. Znów był z rodziną i choć nie znał języka i czuł się zagubiony, z każdym dniem jego życie w Anglii stawało się coraz spokojniejsze. I przede wszystkim bezpieczniejsze. Aż do soboty. Nie mógł widzieć, jak cały stadion zamarł. Jak wszyscy z szeroko otwartymi oczami patrzyli, co stało się z byłym młodzieżowym reprezentantem Anglii. Jak William Gallas modlił się nad nim. Jak Howard Webb zakończył spotkanie.

Straszny jest przede wszystkim fakt, że serce stanęło na boisku człowiekowi tak młodemu. Choć w ciągu ostatnich 11 lat na boiskach świata zginęło 41 piłkarzy, wśród których byli i młodsi od zawodnika Boltonu. Między innymi 19-letni: Ivan Karacic oraz Bartholomew Opoku.

Rodzi się więc pytanie, czy warto za futbol umierać? Czy na pewno rozrywka dla mas jest warta oddania swojego życia? Na pewno nikt ze względu na kilka przypadków rocznie (średnio około 3-4 w XXI wieku) nie zwinie wielomiliardowego biznesu. Ale z każdym rokiem od piłkarzy wymaga się więcej, wymaga się funkcjonowania jak dobra, nigdy nie psująca się maszyna. I serce niektórych nie jest w stanie tego wytrzymać. Bo zachowania ludzkiego ciała w trakcie czterdziestego, pięćdziesiątego w sezonie 90-minutowego wysiłku nie da się zmierzyć w testach wydolnościowych.

Zamiast odpowiedzi na to pytanie, którą pozostawiam każdemu z osobna, należy pamiętać o tych, którzy dla sportu, który tak kochamy oddali życie. I nie tylko o tych najsłynniejszych przypadkach, o Danim Jarque, Marcu-Vivienie Foe, Antonio Puercie czy Miklosie Feherze. Bo tacy zawodnicy jak Lokissimbaye Loko, Maurizio Greco czy Orobosan Adun również pozostawili w żałobie swoje żony i dzieci.

Pełna lista piłkarzy zmarłych na boisku TUTAJ.

niedziela, 18 marca 2012

Kłamca kłamca


- Będzie pan szkoleniowcem kadry po ME?
- Ech, najgorsze pytanie. Mam kontrakt do Euro, ale już wiem, co będę robił później. Nawet, gdybyśmy zagrali w finale. Po zakończeniu turnieju najpierw solidne wakacje, a później... Dowiecie się w lipcu.
- Porzucił pan marzenia o pracy w Bundeslidze?
- Dwa razy miałem super propozycje z Niemiec. Gdy pracowałem w Widzewie Łódź, menedżer Hansy Rostock przyjechał kupić Sławka Majaka i chciał rónież mnie zabrać. (...) Z kolei, kiedy prowadziłem Wisłę Kraków, miałem dzień na decyzję w sprawie kontraktu z Werderem Brema. Veto postawił prezes Bogusław Cupiał. Ale do trzech razy sztuka.
 
Oto słowa naszego selekcjonera na Euro 2012, Franciszka Smudy z wywiadu opublikowanego na łamach katowickiego "Sportu" 29. lutego. Smuda nie pozostawia złudzeń: po Euro odchodzi, najprawdopodobniej do Niemiec i nic tego nie zmieni. Jeżeli dokładnie takie słowa wypowiedział trener reprezentacji, to w porządku, zrobi swoje i odejdzie. Miał być selekcjonerem na Euro, wybranym przez naród, który forsował kandydaturę Franza po beznadziejnych eliminacjach mistrzostw świata 2010. I - jeżeli nie wydarzy się nic tak poważnego, by sam z tej funkcji zrezygnował - tym selekcjonerem jest i do czerwcowego turnieju nim pozostanie.

A jednak złotousty Franz nie potrafił pozostać konsekwentny do końca. A że mógł świadczy przykład choćby Guusa Hiddinka, gdy ten był selekcjonerem reprezentacji Australii. Holender wiedział, jego podopieczni również wiedzieli, że po mistrzostwach świata w 2006 roku zostanie on selekcjonerem rosyjskiej drużyny narodowej. A jednak "Socceroos" zagrali fenomenalnie, Hiddink skupił się na swojej obecnej pracy i nikt nie miał mu za złe, że w lipcu przejął Sborną. Szczególnie, że na mundialu dał z siebie wszystko i wycisnął z Australijczyków wszystko, co tylko mógł.

A Smuda? Oto fragment wywiadu dla dzisiejszego "Gościa Niedzielnego":


- Jeśli dobrze wypadniemy na Euro, będzie Pan nadal trenerem reprezentacji, czy ma pan jakieś inne plany?
- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. W jednym z wywiadów powiedziałem, że wiem, co będę robił po mistrzostwach, i rozpoczęły się spekulacje, gdzie będę pracował. Ja Panu ujawnię, co będę robił: pojadę na wakacje, zaszyję się gdzieś, gdzie mnie nikt nie znajdzie. I o to mi chodziło w tym wywiadzie.


Smuda twierdzi chyba, że ludzie nie potrafią znaleźć wypowiedzi sprzed niemal miesiąca, albo są tak głupi, żeby nie zauważyć, że nie pozostawił wątpliwości. Że nie mówił o zaszyciu się gdzieś, a o przyszłym pracodawcy. "Ech, najgorsze pytanie. Mam kontrakt do Euro, ale już wiem, co będę robił później. Nawet, gdybyśmy zagrali w finale. Po zakończeniu turnieju najpierw solidne wakacje, a później... Dowiecie się w lipcu".

Nieładnie panie Franciszku, nawet bardzo nieładnie. Tak kłamać i to na łamach katolickiego czasopisma, w wywiadzie, w którym mówi się o modlitwie i wierze... A może Smuda kłamał na łamach "Sportu"? Może nikt naszego selekcjonera nie chce...

Jedno jest pewne, w słowa Franza już od jakiegoś czasu nie sposób wierzyć, a on z każdym udzielonym wywiadem, z każdą konferencją prasową się pogrąża. Człowiek, który stara się o wizerunek konsekwentnego, będąc nieugiętym w sprawie Artura Boruca i Michała Żewłakowa, sam notorycznie kłamie. Jeśli więc ktoś jeszcze liczy na jego silny charakter i niezłomną osobowość na Euro, powinien się poważnie zastanowić. Jeśli jeszcze w ogóle jest ktoś taki...

czwartek, 15 marca 2012

Lato mówi nie dla Canarinhos w Polsce. Głupota!

Sport.pl - pełna treść artykułu TUTAJ

Szkoda, naprawdę wielka szkoda, że prezes na każdym kroku musi się kompromitować i pokazywać, jak daleki jest od profesjonalizmu. Już pal sześć to, że reprezentacji Brazylii w Polsce możemy nie zobaczyć jeszcze długo. Ostatni raz bowiem Canarinhos gościli w Polsce (ograli nas wtedy 6:3) w czerwcu 1968 roku! Nie trzeba być biegłym w matematyce by stwierdzić, że minęło prawie pół wieku od ostatniej wizyty najbardziej medialnej drużyny narodowej świata w naszym kraju.

No i przede wszystkim zainteresowanie takim meczem byłoby ogromne. Mielibyśmy więc dwie wielkie sportowe imprezy jednego dnia, co naszemu krajowi przyniosłoby spore zyski. Organizatorem meczu Brazylii z Japonią nie byłby jednak PZPN, ponieważ zaaranżowanie meczu to działanie autonomiczne miasta Wrocław. I chyba to boli Latę. Że zysków z biletów nie zobaczy na oczy. Ale pieniądze, które Japończycy, Brazylijczycy i Anglicy zostawią w polskich hotelach i barach przy okazji tych dwóch wydarzeń, mogłyby dla przedsiębiorców i właścicieli tych miejsc oznaczać naprawdę dobry utarg. A chyba nam wszystkim powinno zależeć na tym, by rozwijały się firmy polskie, a nie na przykład katarskie (gdzie mecze uznanych reprezentacji to chleb powszedni).

Z dobrą inicjatywą wyszedł zresztą Wrocław, któremu nie zależy na odbieranie kibiców naszej reprezentacji (jak pewnie sądzi Lato), a na tym, by zapewnić ludziom rozrywkę na wysokim poziomie. Ich propozycja to rozpoczęcie meczu o godzinie 16:00 (dogodna pora do oglądania go w Azji i Ameryce Południowej), a po jego zakończeniu - transmisja na telebimach spotkania Biało-Czerwonych z Anglią. Można? Można.

Mam tylko nadzieję, że przez swoją ignorancję, PZPN nie zniechęci polskich miast do organizacji takich imprez. Bo kto by nie chciał co jakiś czas zobaczyć reprezentacji Brazylii, Argentyny czy Hiszpanii, jeśli jest taka możliwość. Bo Związek to woli jednak zaklepywać spotkania w Niemczech z rezerwami Białorusi czy ligową jedenastką Bośni...

Kto jak nie pan, panie Waldku?

Roberto Di Matteo świętujący awans do ćwierćfinału LM


A raczej panie Roberto. Di Matteo oczywiście. Po wczorajszej wiktorii nad Napoli, śmiem twierdzić że przełomowej, bo ocierającej się o cud, Włoch wyszedł wreszcie z cienia. Daleki jestem co prawda od stwierdzenia, że Di Matteo wymarzono sobie na ławce Chelsea jako tego najważniejszego. Nie, wiadomo że Włoch to trener bez nazwiska na taki klub. Taki kolejny Avram Grant.

Ale jak skończyła się przygoda Granta z londyńskim klubem - każdy pamięta. Zrobił to, czego nie udało się ani Ancelottiemu, ani Hiddinkowi, ani Mourinho, ani Ranieriemu. Zagrał w finale Ligi Mistrzów i był o krok od tego trofeum. A może nawet bliżej. O jedną kępkę trawy, na której przy wykonywaniu decydującego o wszystkim karnego poślizgnął się John Terry. Bo Anelka dla mnie od zawsze był takim trochę pechowcem, trochę nieudacznikiem... Choć akurat on nie strzelił źle, po prostu van der Sar wyczuł go i wygrał Manchesterowi mecz.


A teraz znów trenerem zostaje ktoś z potrzeby chwili. Można też doszukiwać się analogii w tym wszystkim. Grant został tymczasowym menedżerem po Mourinho, Di Matteo - po człowieku nazywanym następcą The Special One, Andre Villas-Boasie. Co prawda Grant aż tak imponująco nie zaczynał (0:2 na Old Trafford i 0:0 w derbach z Fulham), jednak pod jego wodzą The Blues pokonali między innymi 6:0 Manchester City, który zaczynał budowanie swojej potęgi. Kupując... na potęgę, nie zawsze z głową.

Cały Londyn murem za panem stoi...

A przynajmniej powinien. Taki comeback jaki Di Matteo zagwarantował wczoraj musi przekonać sceptyków, że włoski szkoleniowiec albo wykonał przez tydzień świetną robotę, albo znalazł się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Według mnie to była mieszanka. Szczęśliwych okoliczności (bo swoje Cavani wczoraj zmarnował), ale i trafnych wyborów. Jego zawodnicy nie zwolnią. On wie, że dopóki Lampard, Terry i Drogba będą mieli swoje szafki w szatni na Stamford Bridge, dopóty każdy kto będzie próbował ich odsunąć, pożegna się z posadą. Szczególnie, jeśli jest młody, nie ma wielkiego nazwiska i nie potrafi wokół siebie wytworzyć aury autorytetu.

Tak panie Waldku, pan się nie boi...

Di Matteo natomiast nie ma nic do stracenia. Wyszedł z cienia i ma trzy miesiące, by wypracować sobie jak najlepszą opinię w środowisku trenerskim. Może i nie zostanie następcą Alexa Fergusona w Manchesterze, może nie zastąpi Pepa Guardioli w Barcelonie. Ale jakiś mniejszy klub? Doświadczenie zdobyte w West Bromwich i MK Dons ma, teraz nauczy się radzić sobie z presją związaną z zasiadaniem na jednym z najgorętszych stołków w Europie (no, może poza Polonią Warszawa...). Może tylko zyskać.
















Już teraz widać zresztą, że między nim a zawodnikami jest nić porozumienia, a może nawet przyjaźni. Wczoraj po wygranej dogrywce biegał jak oszalały i ściskał się z tymi, których Villas-Boas próbował odstawić. No i raz po raz poklepywał po plecach Fernando Torresa, który jeśli za Di Matteo się nie odblokuje, to nie zrobi tego już chyba nigdy. Na pewno nie na Stamford Bridge. A na konferencji prasowej nie zapomniał podziękować właśnie tym, którzy w Londynie grają już długie lata.

- Myślę, że dokonaliśmy historycznej rzeczy, bo przed spotkaniem znajdowaliśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Starsi zawodnicy wnieśli doświadczenia, ponieważ już nie pierwszy raz grali w spotkaniu o takiej stawce. Wszyscy którzy zagrali byli niesamowici.

No właśnie, kto jak nie pan?

Chelsea zostaje więc w Champions League i według mnie jest jedyną - poza Barceloną oczywiście - drużyną, która może sprawić, że Mourinho znów nie uda się wygrać Champions League w Realu. Dlaczego? Zanim odpowiem na to pytanie, radzę przyjrzeć się wczorajszym trafieniom Chelsea.


Pierwszy gol - główka Drogby. David Beckham powiedział kiedyś, że Sergio Ramos to najlepiej grający głową obrońca na świecie. Jeśli tak, to jednym z niewielu napastników, który może w walkach o górną piłkę pokonać Ramosa jest właśnie iworyjski czołg. 

Drugi gol - rzut rożny i główka Terry'ego. No właśnie, kolejny świetnie grający w powietrzu piłkarz naprzeciw Królewskich. W moim osobistym rankingu jest z Ramosem na równi, poza tym przy stałych fragmentach gry raz że dobrze się odnajduje w ataku, a dwa że dobrze kryje w obronie. I może skutecznie zneutralizować Hiszpana we własnym polu karnym.

Trzecia bramka to już rzut karny, tutaj nie ma specjalnie czego analizować, choć połowy rzutów karnych w tym sezonie (5/10) Chelsea nie wykorzystała. Musiałaby więc zapobiec serii jedenastek, gdyż w tym elemencie gry Real wykazuje dużo wyższą skuteczność. Sam Cristiano Ronaldo wykorzystał w tym sezonie jedenaście rzutów karnych. Czwartą zaś można też podciągnąć pod zamieszanie w szesnastce, jednak tak naprawdę była wynikiem pozostawienia Branislava Ivanovicia bez krycia. Ten zawodnik ma zresztą smykałkę do strzelania goli w ważnych meczach. Przypomnijmy choćby dwa trafienia z Liverpoolem na Anfield w ćwierćfinale Champions League trzy sezony temu.

I tutaj właśnie upatruję szansy Chelsea. Bo ten zespół, jak to drużyna z Premiership, świetnie odnajduje się w zamieszaniu w polu karnym rywala. A tak Real traci najwięcej bramek. Ani Marsylia, ani Bayern, ani APOEL, ani nikt inny raczej nie będzie w stanie tak zneutralizować atutów zespołu z Madrytu jak The Blues.

Ale żeby takie przewidywanie miało sens musimy poczekać jeszcze na losowanie, a to już jutro w Nyonie. Na pewno najmocniej w Londynie na jego wyniki oczekuje Di Matteo. Wygrał los na loterii, prowadzi klub w ćwierćfinale Champions League. Ale po wygraną należy się jeszcze wybrać, a droga do tego wcale łatwa nie jest. I zapewne - prędzej czy później - zahaczy o Hiszpanię.