czwartek, 5 kwietnia 2012

Liga Europy musi zostać!

Mecze Ligi Europy to nierzadko fantastyczne widowiska


Po pięciu godzinach oglądania Ligi Europejskiej (chwała dekoderom!) utwierdziłem się w przekonaniu, że muszę napisać ten tekst. Że poszerzenie Ligi Mistrzów do 64 drużyn i wchłonięcie przez te rozgrywki Ligi Europy to pomysł zły - z punktu widzenia kibica, który tygodniowo jednak tych kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt godzin na piłkę poświęci. Oczywiście, pieniądze z praw telewizyjnych byłyby pewnie większe, a w Champions League panowałaby pewna różnorodność. I sztuką byłoby się do niej nie zakwalifikować (tu piję oczywiście do polskich zespołów).

Tylko że zgubiłyby się gdzieś emocje. Po pierwsze, grupy byłyby coraz mniej wyrównane. O ile w obecnej formule można jeszcze mówić o grupach śmierci, o tyle w 64-zespołowej stawce wyjście z grupy kogoś innego niż zespoły z koszyka 1. i 2. ocierałoby się o sensację na miarę APOELu Nikozja w obecnej edycji. A więc przed wiosną odpadłaby niemal cała stawka, która mogłaby sobie spokojnie pograć w marcu i kwietniu w LE.

Drugą sprawą jest samo widowisko, jakie ma miejsce już w fazie pucharowej. Ćwierćfinały LE to 28 goli w zaledwie 8 meczach, co daje imponującą średnią 3,5 gola na mecz. Dla porównania w Champions League mieliśmy w czterech dwumeczach trafień 22, dające 2.75 gola na mecz. A statystykę tą, co warto zauważyć, podnosi Real Madryt, który musiał rozgromić wspomniany APOEL. I idę o zakład, że gdyby zamiast Cypryjczyków miał za rywali np. Manchester United, to średnia byłaby na poziomie 2 goli na mecz, jak nie niżej (wyłączając dwumecz Królewskich z APOELem wynosi ona dokładnie 2).

No i zauważmy, kto wygrywa tą Ligę Europejską (czy wcześniej Puchar UEFA). Atletico Madryt, FC Porto, CSKA Moskwa, Zenit, Sevilla... Nikt nie powie mi, że to nie są kluby z wielkimi ambicjami. Że nie są w nie wkładane wielkie pieniądze, by zaistnieć na arenie międzynarodowej. A - poza malutkimi wyjątkami (Porto za Mourinho) - te zespoły nie pokazały się w tak znaczący sposób w Lidze Mistrzów. I gdyby nie te "rozgrywki pocieszenia", jak je niektórzy nazywają, to tacy piłkarze jak Igor Akinfeev, Igor Denisov, Anders Palop i wielu innych, nie zaznaliby triumfu na arenie europejskiej. Bo ich kluby pewnej granicy nie są w stanie przeskoczyć, od kilku lat zawsze odbiją się od muru w Madrycie, Barcelonie, Manchesterze czy Mediolanie.

A z przyjemnością patrzy się na takie zespoły jak swego czasu rewelacyjna dwójka z Bukaresztu (Steaua i Rapid), Sporting Braga (może na dokonania, nie na samą grę...), czy choćby Metalist Charków czy Athletic Bilbao w obecnej edycji. To właśnie w Lidze Europy nasze rodzynki mają szansę zaistnieć wiosną w pucharach. Bo nawet jeśli doczekamy się mistrza Polski w fazie grupowej Champions League, to wiosna w LE to chyba będzie szczyt możliwości. Patrząc na przykład na to, jak boleśnie w obecnym sezonie przekonała się o tym, że powrót do piłkarskiej elity to droga pod stromą górkę Borussia Dortmund, nadzieja na 1/8 finału LM to wybieganie w przyszłość rozpoczęte solidnym falstartem.

Tak więc panowie z UEFY, zostawcie Ligę Europy w spokoju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz