czwartek, 26 kwietnia 2012

Historia zatoczyła koło - Bayern w finale!


Bastian Schweinsteiger dał wczoraj zwycięstwo Bayernowi

Od triumfu Bayernu Monachium w Lidze Mistrzów minęło już całe jedenaście lat. W futbolu to lata świetlne, to czas, w którym doświadczeni kapitanowie stają się legendami, trenerami, emerytami, a juniorzy zajmują ich miejsce, mając za sobą wiele pojedynków na śmierć i życie. I niezmiernie bym się ucieszył, gdyby nowemu Bayernowi, z Gomezem, Robbenem, Riberym, Lahmem i - po wczorajszym meczu przede wszystkim - Manuelem Neuerem, udało się nawiązać do swoich poprzedników. Do Giovanne Elbera, Stefana Effenberga, Mehmeta Scholla, czy - również przede wszystkim - Olivera Kahna.


Historia zatoczy dla Bayernu koło 19. maja i - jeśli wierzyć w to, że historia lubi się powtarzać - to Bayern zapowiada się na zwycięzcę elitarnych europejskich rozgrywek. Analogii do wydarzeń z przełomu wieków można doszukiwać się na każdym kroku. I tak Bayern w 1999 roku na Camp Nou doznał bolesnej porażki z Manchesterem United w finale Champions League (dwa gole United w doliczonym czasie gry 2. połowy zmieniły wynik na tablicy na 2:1 dla Czerwonych Diabłów), by dwa lata później ograć w karnych Valencię. Ograć ją na San Siro, stadionie, na którym po raz ostatni Ligę Mistrzów wygrał gospodarz finału (Inter w 1965 roku). Teraz po klęsce sprzed dwóch lat, poniesionej na innym hiszpańskim stadionie, Santiago Bernabeu, Bayern ma szansę powtórzyć wspomniany wyczyn Interu i przesunąć datę ostatniego zwycięstwa gospodarza w finale na rok 2012.


Podobieństwem jest również postać bramkarza obecnego i "tamtego" Bayernu. Manuel Neuer to bowiem następca Olivera Kahna, który najprawdopodobniej na lata (być może jak Oli, do samej emerytury) będzie numerem jeden w bramce Bayernu i reprezentacji Niemiec. Kahn w finale 2001 roku obronił karne wykonywane przez Zlatko Zahovicia i Mauricio Pellegrino (dodatkowo Amadeo Carboni trafił w poprzeczkę), w półfinale z madryckim Realem wyczyn ten powtórzył Neuer. A można nawet powiedzieć, że przebił, bo choć też obronił dwa rzuty karne, to pokonał dwóch najdroższych piłkarzy świata. Stanął naprzeciw 163 milionów euro i dwukrotnie popisał się fantastycznymi interwencjami. 


A kogo Bayern wyeliminował w pamiętnym 2001 roku w półfinale? Jedni pewnie pamiętają, inni się domyślają. Tak - Real Madryt. Wielki Real, może nawet większy niż teraz, bo znajdujący się w słynnej erze Galacticos. Real, którego największym grzechem (a dla mnie powodem, by zawsze, gdy to tylko możliwe, oglądać jego mecze) była taktyka, zakładająca, że nieważne ile bramek strzeli przeciwnik, ważne że my i tak strzelimy więcej. Taktyka, której efektem ubocznym były takie wyniki, jak 1:5 z Mallorcą


I wtedy, i teraz, Bayern był i jest dla Realu (poza Barceloną) najbardziej niewygodnym rywalem w europejskich pucharach. Dlaczego? Od momentu, kiedy Puchar Mistrzów stał się Ligą Mistrzów, na 12 spotkań z Bayernem, Real wygrał tylko cztery razy. Aż siedmiokrotnie to Niemcy wychodzili zwycięzko z potyczek z Królewskimi. 






Jeżeli zaś chodzi o Chelsea, to Bawarczycy potykali się z Anglikami tylko raz w dwumeczu Ligi Mistrzów, w 2005 roku. I co prawda to The Blues byli górą w dwumeczu, to jednak na stadionie Bayernu po znakomitym widowisku zwyciężył Bayern. Obydwa spotkania warto było zresztą obejrzeć, bo padło w nich aż 11 goli.


I jeśli finał Ligi Mistrzów będzie choć w połowie tak emocjonujący jak wspomniany dwumecz, to nic tylko rezerwować miejsca w ulubionym pubie, przygotować sobie trochę grosza na piwo i rozkoszować się spektaklem, który wyłoni najlepszy klubowy zespół Ligi Mistrzów. Bo choć jednym udało się ograć Barcelonę, a drugim Real, co wydawało się celem samym w sobie, to tym nadrzędnym był właśnie ten jeden mecz. Mecz, w którym - jeśli historia faktycznie lubi się powtarzać - zwyciężyć powinien Bayern.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz